Konkurs literacki „Moja miejscowość Husów” został rozstrzygnięty w czerwcu. Pierwszą nagrodę otrzymała pani Alina Mędrala, natomiast wyróżnienie pan Józef Jeżowski. Organizatorzy wyrażają nadzieję, iż w przyszłości większa ilość osób zechce wziąć w nim udział, już dziś zapraszamy do drugiej edycji, w przyszłym roku.

W rozwinięciu przedstawiamy nagrodzone prace.

Pierwsze miejsce – Alina Mędrala

Pocztówka z Husowa

Ja nie żaden uczony. Szkoły nie widziałem

Tylko prosty czytelnik. Co ja zwędrowałem,

Powiedzieć nie opisać – nie mam na to głowy,

Jaki to kraj ogromny, ciekawy, książkowy.

– Jan Rak, Podróżnik książkowy

Siedliska 2010 rok

Nigdy wcześniej nie słyszałam o istnieniu miejscowości Husów! Niby skąd? A co za tym idzie, nie miałam tam żadnej rodziny czy też znajomych. A jednak przed świętami Bożego Narodzenia w ubiegłym roku dostałam pocztówkę z Husowa.

Właściwie kartka wcale nie była świąteczna, nie miała żadnych bożonarodzeniowych akcentów… Z błękitnego tła uśmiechały się do mnie ogromne żółte słoneczniki. Szybko odwróciłam ją na drugą stronę i zupełnie oniemiałam. Mój dokładny adres był wykaligrafowany starannie, z niebywałą dbałością o każdy zawias literki. Szczerze mówiąc, od lat nie widziałam tak pięknego pisma. Tak naprawdę to i pocztówek wiele nie widziałam, przecież od dłuższego już czasu ludzie wysyłali e – maile albo po prostu dzwonili z życzeniami.

– Obacz i spomnij a pojąć zdolnaś. M. – Tyle mówił dość lapidarny napis, przy czym to duże M okraszone było ozdobną kropką. Jak nic inicjał imienia albo nazwiska!

W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakiś żart, że po prostu ktoś wycina mi numer, by się zabawić moim kosztem. Znajomi dobrze wiedzieli o moich zainteresowaniach odległymi w czasie historiami podkarpackich miejscowości. Ale Husów? Jakoś nikomu nie mogłam przypisać tego dowcipu.

Oglądałam więc kartkę ze wszystkich stron. Patrzyłam na żółte słoneczniki na tle błękitnego nieba, na dziwaczny napis i czułam się coraz bardziej zaintrygowana. Może to dziwne, jednak dopiero po dłuższych oględzinach zwróciła moją uwagę nieprawdopodobna data.

Husów, Rok Pański 1624! Teraz to dopiero poczułam się ogłupiona. Zerknęłam jeszcze raz, czy aby czasem nie pomieszały mi się cyferki. Nic podobnego! Wszystko wykaligrafowane starannie, żadnych śladów rozmazania, prowokującego do poddawania archaicznej daty w wątpliwość.

Ludzie, przecież kartki z takimi datami nie mają racji bytu w rzeczywistym świecie! Co za idiotyzm! I jeszcze ten nieznany mi inicjał M…

Profilaktycznie, by nie stać się osobą podejrzaną o chorobę umysłową, nikomu nie powiedziałam o pocztówce. Schowałam ją głęboko pod stertę starych papierów i notatek.

I wszystko chyba byłoby dobrze, pewnie z czasem zapomniałabym o tej pocztówce, tylko że od tego dnia zaczęły mnie prześladować niezwykle realne sny. I wcale w nich nie było żółtych słoneczników ani błękitnego nieba. Królował za to strach i przerażenie… Wszystko odbywało się właśnie w Husowie, którego nigdy nie widziałam w rzeczywistości. Nie mogłam już dłużej tego znieść. Każdej nocy budziłam się z krzykiem, przerażona do granic możliwości.

Rankiem wyciągałam ukrytą pocztówkę i długo na nią patrzyłam… Po kilku tygodniach nocnych męczarni jedno wiedziałam już na pewno! W jakiś niezrozumiały sposób byłam związana z Husowem i musiałam go zobaczyć.

Nigdy nie słyszałam też o Janie Raku – ludowym poecie, który urodził się i żył w Husowie a przecież każdy znał to powiedzenie jego autorstwa.

– Książki to są twoi najlepsi przyjaciele, nie wyśmieją, nie zdradzą, a nauczą wiele.

Poszperałam trochę w Internecie i dowiedziałam się, że rodzinny dom poety nadal stoi i można go zobaczyć. Nie musiałam przecież tak jak Jan Rak w ciężkich czasach być tylko książkowym podróżnikiem… Jeszcze wiele mogłam zobaczyć w rzeczywistości.

Od połowy lutego zaczęłam mężowi wiercić dziurę w brzuchu i namawiać go na wyjazd.

– Lila, przecież możemy poczekać do wiosny! Nie będzie śniegu, oblodzonych dróg i wszystko sobie dokładnie zobaczysz… – małżonek wzbraniał się jak tylko mógł.

Jakoś nie mogłam czekać do wiosny, na sprzyjającą pogodę i podróżniczy nastrój męża. Kartka z Husowa i dziwaczne straszne sny zrobiły swoje… Stałam się niecierpliwa. Na dodatek sny wyjaśniły mi, kto był autorem pocztówki i jakie były moje powiązania z Husowem.

Anno Domini 1624

Swąd spalenizny wdzierał się w nozdrza, łączył z zapachem świeżej krwi i wywoływał mdłości. Czarny dym unosił się wysoko, oplatał konary drzew w lesie albo pełzał tuz przy ziemi wśród ciał pomordowanych. Na ich zastygłych twarzach widniało pełne niedowierzania zdziwienie.

Garbaty Jontek Gać z rozpłatanym brzuchem, z którego wysypywały się wnętrzności, resztką sił próbował czołgać się w stronę brzozowego zagajnika. Znaczył za sobą krwawy ślad. Po chwili jednak całkiem znieruchomiał… Jego czarny kundelek doskakiwał do pana, wył rozpaczliwie i oddalał się, by za moment powtórzyć tę czynność.

Pod starą lipą obok płonących zabudowań siedziała Agata Świątkowa, tuliła do siebie zakrwawione niemowlę z roztrzaskaną główką i cicho nuciła jakąś dziwną kołysankę bez słów. Wcale nie patrzyła na Świątka, który palił się przybity do drzwi obory. Wszystko wokół pochłaniał ogień, nawet liście na konarach drzew kurczyły się pod wpływem gorąca.

Najdostojniej płonął jednak kościół, pewnie dlatego, że była to najokazalsza budowla w okolicy. I proboszcz Wanat byli tacy dzielni, tacy pewni tej swojej niebiańskiej wieczności… Nie krzyczeli ze strachu, nie płakali, tylko cicho szeptali modlitwy, kiedy tatarscy wojownicy wieszali ich na lipie.

Marusza zawsze żywiła ogromny szacunek do plebana, zawsze. Dawno już mógł ją oskarżyć o czary, o konszachty z diabłem. On jednak nigdy nie wypowiadał się na jej temat, nie grzmiał z ambony ani nie krytykował tych, co do niej chadzali po pomoc. Udawał, że Marusza nie istnieje, bo tak pewnie było dla wszystkich najlepiej.

Żal jej było odważnego księdza Jakuba, bo jakoś nigdy nie potrafiła go nazywać plebanem… Żal jej było pięknego kościółka, który tak nagle poszedł z dymem. Tyle tu było dobrych myśli, tyle żalu za złe ludzkie uczynki, tyle świętości…

Nie dalej jak dwie niedziele temu w kościele ochrzczono córeczkę Świątków a teraz biedna matka nuciła maleńkiej Rozalce pożegnalną kołysankę. Marusza wiedziała, że rozpacz Agaty nie będzie trwała wiecznie. Lada moment przeszyje ją strzała tatarskiego najeźdźcy i zakończy jej męki.

Dużo wiedziała Marusza, zbyt dużo, na pewno więcej niżby chciała. Husów płonął! Umierali ludzie, w oborach przerażone zwierzęta wydawały straszliwe ryki. Wsiowe pieski wyły i szczekały… Swąd palących się ciał wywoływał mdłości. Niebo zasłoniła chmura czarnego dymu. Krew wsiąkała w ziemię… Kończył się świat.

Czambuł tatarski nadjechał niespodziewanie, nie wiadomo skąd i po co. Śmierć tańczyła w tumanach dymu i zbierała swoje krwawe żniwo.

Ci, którzy zostali przeznaczeni, by iść w jasyr, na straszny niepewny los, klęczeli powiązani powrozami pod strażą. Wśród nich była młoda i piękna żona Walka Drozda. Widocznie zakochany Waluś nie potrafił się potulnie pogodzić z losem, musiał walczyć, bo leżał w pobliżu z odciętą głową. Jadwisia wcale nie płakała, nie zawodziła… Pustym wzrokiem patrzyła w równie puste i martwe oczy męża, jakby właśnie ten widok chciała zapamiętać na zawsze.

Krzyki bólu, przerażenia, swąd dymu i zapach krwi mieszały się w jedno, zlewały ze sobą i unosiły wysoko w niebo. Tak umierał Husów.

– Uciekać! Potrza uciekać w bór! – nawoływała stara Rzepkowa i gromadziła wokół siebie ocalałe dzieci.

Rzepkowa straciła już wszystkich z rodziny, widziała ich straszną śmierć. Nikt nie przeżył, nawet maluśki wnuczuś, co dopiero stawiał pierwsze kroki wokół matczynej spódnicy.

– Zabierz mnie miłościwy Boże, jeno pozwól mi uratować te niewinne dzieciątka! – szeptała jak oszalała. Wiatr zerwał jej chustę z głowy i siwe włosy przysłaniały jej twarz, wpychały się do ust i do oczu…

Marusza na moment zamknęła powieki. Nie chciała wiedzieć, jaki los spotka uciekinierów… Jednak wiedziała! Dzielna babka Rzepkowa razem ze swoją gromadką spłonęli żywcem, przywiązani do drzewa. Potężny buk spłonął razem z nimi…

– Baba? Czy śmierć boli bardzo? – pytała Jagusia, córka Drewniaka, kiedy płomienie już ich dosięgały.

– Nie! Bóg jest z nami i Anioły zabiorą nas do nieba! Nic się nie bojajcie, nic! To jeno chwila! –powtarzała Rzepkowa i gorąco się modliła, by dzieci zatruły się dymem i umarły szybko, bezboleśnie.

Marusza miała ochotę wyć z rozpaczy. Babka nie miała racji. Zielsko było lekko mokrawe i nie paliło się tak, jak trzeba… Powiał nieprzychylny wiatr, rozwiał dym i niewinne dzieci poznały bolesny smak śmierci. Ich oczy pełne przerażenia, bólu , strachu i krzyki pełne nieludzkiego lęku. Tego nie sposób zapomnieć…

Śmierć wcale nie była końcem, bo nigdy i nic nie kończyło się ostatecznie. Marusza była tego pewna! Zresztą wiedziała, że lada chwila doświadczy tego na sobie. Nie na darmo ludzie zwali ją znającą…. Umiała przecież leczyć choroby duszy i ciała wodą wypływającą ze źródełka pod Darochem, znała starodawne zaklęcia i potrafiła przepowiadać przyszłość a nawet lepiej znała przeszłość…

Musiała tylko odnaleźć to dziecko ukryte na skraju lasu w dzikich liliach. Musiała jakoś je ocalić… Wiedziała, że za chwilę jej czas się skończy. Nie pójdzie w jasyr, bo urodą ani krzepkością ciała nie wyróżniała się z szarego tłumu. Młoda była, silna i zdrowa, tylko ta lewa noga krótsza i bolesna jakoś nie chciała się podporządkować chęciom. Kulawa Marusza!

Pewnie dlatego została wybrana przez Jaruchę – czarownicę, która nie mieszkała we wsi, tylko daleko w lesie miała maleńki domek, ukryty w gęstwinie chaszczy, ostrężyn i drzew, tak że trudno było do niego dotrzeć. Rodzice oddali ją chętnie na wychowanie starej, bo w chałupie bieda aż piszczała i pełno było gęb do wyżywienia… Ładniejszych, z łagodniejszym spojrzeniem, bez żadnych ułomności i usterek. Ojciec musieli sobie zdawać sprawę z tego, że znalezienie męża dla Maruszy może być nie lada wyzwaniem, dlatego ją oddali.

Nie było jej wcale źle a już na pewno nie cierpiała głodu. Jarucha stała się dla niej i ojcem i matką .Chyba nawet nauczyła się ją po swojemu kochać…

– Dumasz se może, com ciebie akuratno wybrała, boś kulawa? Unikaj pomylenia, moje dziecko, unikaj… Jak się jeno urodziłaś, a nawet i rychlej, kiej macierz twoja brzemienną byli, jużem wiedziała. Wszyćkie znaki na ziemi i niebie o tym gadały i wicher w konarach lip o tobie śpiewał pieśni w prastarej mowie..

Z początku Marusza wcale nie pojmowała o czym gadali Jarucha, potem jednak zrozumiała. Była inna od wszystkich, nawet od Jaruchy! Nie musiała parzyć ziół, wsłuchiwać się w mruczenie czarnego kota, przelewać wody z czarki do czarki…. Nic nie musiała! Wystarczyło, że popatrzyła w wodę źródełka pod Darochem i już wiedziała co trzeba.

Podobno to źródełko było magiczne, powstało w czasach, o których już wszyscy dawno zapomnieli, ale było święte i pełne boskiej mocy. Istniała ponoć przepowiednia, że póty będzie wypływała z niego woda i ktoś pełen wiary przyjdzie i jej się napije, spełnią się wszystkie jego pragnienia ale tylko te dobre, te, które nikomu nie przynoszą krzywdy.

Pradawna czarodziejska woda miała moc uzdrawiania chorób ciała i duszy i sprawiała, że świat wydawał się lepszy i pełen nadziei. Tak miało być do skończenia świata, do dnia, w którym ostatni człowiek będzie poszukiwał tu pomocy.

Nie było! Nauczeni doświadczeniem mieszkańcy Husowa pędzili do źródełka w panice, uciekając prze okrucieństwem tatarskiej ordy i ginęli w jego pobliżu. Nikt nie zdążył napić się wody, nikt nie nawet nie zdążył zanurzyć w źródełku dłoni.

To wszystko Marusza dawno przewidziała, niestety nie wiedziała dokładnie, kiedy nastąpi ten straszny pogrom, dlatego nikogo nie mogła przestrzec. Zresztą, czy ktokolwiek poważnie potraktowałby jej słowa? Pewnie nie! Ludzie widzieli płonący kościół, proboszcza Wanata dyndającego na lipie, krew i strach a wokół umierali bliscy im ludzie. Każdy miał na dłoniach krew kogoś, kogo kochał najbardziej na świecie.

Tak być musiało i nie było możliwości, by temu jakoś przeciwdziałać. Tylko to dziecko Gargałowej Marynki musiało przeżyć! Kiedy Jarucha przeniosła się do wieczności, Marusza miała od niej jedno jedyne polecenie…

– Niczego nie zmienisz, Marusza! Niczego! Obaczysz koniec świata, poczujesz jak smakuje krew i strach! We wszystko wierzyć przestaniesz, ino o Adelajdzie pamiętaj! Dzieciątko Gargałów musi przeżyć! Pojmujesz? Musi! Ukryj je w borze i ostaw, daleko od Darocha, coby żaden tatarski morderca płaczu jego nie posłyszał!

Marynka Gargałowa właśnie wtedy, tego strasznego dla Husowa dnia, uciekła na zbocza wzgórza Patrii i tam w samotności pośród ciemnego lasu urodziła maleńką dziewczynkę. Pomyślała sobie, że zwierzęta mają w sobie mniej okrucieństwa od ludzi, że szubko zadają śmieć, tylko po to by przeżyć i zostawiła kwilące niemowlę wśród dzikich lilii.

Co myślała biedna matka, która zostawiła pierworodną, tak długo oczekiwaną córeczkę w lesie, trudno sobie wyobrazić…. Oczywiście Marynka wróciła do wsi, była słaba, krwawiła, poród przecież był ciężki, ale chciała pożegnać się z mężem i matką. Nie zdążyła, tatarska strzała błyskawicznie ukoiła ją do wiecznego snu…

Marusza szybko odnalazła dziecko. Jakoś zupełnie bezwiednie i z wielką łatwością zrobiła mu hamak wśród liści wysokiej brzozy… Poczuła, że wypełniła swoje przeznaczenie.

Zresztą wiedziała doskonale, że maleńka zostanie znaleziona przez ludzi, ochrzczona w kościele i szanowana w społeczności. To, że niemowlę miało w sobie to coś , niewyjaśnioną pradawną wiedzę, niekoniecznie zgodną z wolą kościoła, nie miało już najmniejszego znaczenia.

Wiele rzeczy nie miało już znaczenia, bardzo wiele… Nawet to, że najeźdźcy jakoś zaczęli ją dostrzegać, choć wcześniej chodziła sobie swobodnie, jakoś niewidocznie, nie było już ważne.

Dostała strzałę w plecy, poczuła piekący ból, jednak zdążyła dotrzeć pod Daroch i zanurzyć dłonie w źródle. Wprawdzie niewiele jej to pomogło, nie ujęło bólu, nie uzdrowiło, ale taka była już prawda, że pomagać można innym, nigdy sobie.

Marusza dobrze wiedziała, jaki będzie finał. Jakoś nie potrafiła się bać… Ten, który ściął jej głowę ostrym mieczem miał w oczach dzikość i nienawiść, a przecież ona nie zrobiła mu nic złego. Skóry, którymi był okryty, ociekały krwią jej pobratymców. Nienawiść, zawierucha, potrzeba mordu – to wszystko było niepojęte.

A śmierć naprawdę nie bolała.. Bo Marusza jeszcze wiele zdążyła zobaczyć. Odbudowany piękny Husów, szczęśliwych bezpiecznych ludzi, potężny nowy kościół , Dom Kultury dla wszystkich a przede wszystkim to dziecko, które musiała uratować i tę jego zaklętą w genach wiedzę.

Później znów były wojny, była śmierć i strach, ale potomkowie cudem uratowanej Adelajdy mieli nieść w przyszłość przesłanie nadziei i radości. Głowa Maruszy wylądowała w źródełku, jej ciało rozszarpały dzikie zwierzęta. Ktoś litościwy wyłowił jej głowę czarną nocą i pochował na cmentarzu. Woda w źródełku nadal była czysta, boska i lecznicza.

I tylko jedno było dziwaczne, otóż Marusza nie potrafiła stąd odejść. Może nawet nie Marusza, lecz jej duch.. Wciąż sprawdzała, kontrolowała, jak rozwija się jej Husów i czy aby czasem nie czeka go nic złego. Krążyła niewidzialna pośród zabudowań, pośród ludzkich myśli i zastygała w wyczekującej pozie na d źródełkiem.

Płynęły lata, jakoś mijały wieki, wszystko ulegało przemianom, nawet wiatr inaczej śpiewał wśród liści starych lip, które wiele pamiętały… Zbudowano piękny kościół, dobre asfaltowe drogi, a i ludzie też się zmienili, mniej w nich było okrucieństwa, więcej chyba dobroci.

W 1833 roku ludzie wspólnymi siłami wybudowali piękną kapliczkę, ku czci świętego Jana, który miał strzec wioskę przed wszelkim złem… Ładną drewnianą figurkę świętego wystrugał husowski artysta, w którego dłoniach kawałki surowego drzewa zamieniały się w niezwykłe postacie i przedmioty. Cieszyli się ludzie i przyklękali przed świątkiem, cieszyła się i Marusza. Stary dziadek Drozd twierdził, że nikt inny, tylko święty Jan z tej kapliczki, przywrócił mu władzę w chromej ręce.

Niestety, w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, trzech bandytów, bo Marusza jakoś nie mogła nazwać ich inaczej, ukradli figurkę świętego Jana. Noc była ciemna, bezksiężycowa, w Husowie pogasły już wszystkie światła, nikt nic nie widział, poza Maruszą.

Niby nigdy nie odnaleziono złodziei, ona jednak sprawiła, że spotkał ich zły los i wcale nie dorobili się na sprzedaży starego świątka, raczej do końca życia prześladowało ich złe fatum i świętokradzki grzech zbierał swoje żniwo.

Potem postawiono jeszcze wiele kapliczek , wiele pięknych murowanych domów… Głód przestał zaglądać w oczy mieszkańcom Husowa. Nie było wojen, napadów obcych I tylko jedno pozostało niezmienne… Czekanie!

Źródełko pod Darochem nazwano jej imieniem i opowiadano legendę, jak to Tatarzy właśnie tam zabili piękną młodą dziewczynę z Husowa. Młoda to może ona i była, jednak z tą pięknością nie należałoby przesadzać.

I woda w źródełku nadal była magiczna, tylko ludzie jakoś nie bardzo już w to wierzyli. W wiele rzeczy przestali wierzyć, bo tacy się stali mądrzy i wykształceni. Nie chcieli słuchać opowieści starych ludzi przekazywanych sobie ustnie z pokolenia na pokolenie.

Langenhow – kolonia niemiecka lokowana w 1381 roku na surowym korzeniu, czyli dzisiejszy Husów! Co za bzdura! Marusza zgrzytała zębami ze złości. Gdzie zaginęła pamięć o leśnej słowiańskiej osadzie, z której wywodziła się większość mieszkańców Husowa?

Czy magiczne źródełko przywieźli ze sobą niemieccy koloniści? Jak tego dokonali? Może pomógł im pradawny bóg, mieszkający w ogromnym dębie na samym szczycie Darocha, którego czciły wszystkie okoliczne osady. Miał przecież z góry rozległy widok i mógł dokładnie obserwować swój puszczański lud… Tylko, on ponoć nie lubił obcych i nigdy nie był im przychylny… Przynosili przecież ze sobą nową wiarę a starą spychali w zapomnienie…

Marusza miała już dość czekania, choć przecież wiedziała, że kiedy tylko potomek Adelajdy pojawi się w Husowie, czas zatoczy wielkie koło i przywróci ważność starym baśniom i legendom. Zaczęła działać….

Husów 14.03. 2010.

Rankiem pogoda zapowiadała się całkiem przyzwoicie, tak że nawet mój małżonek nie robił większych problemów.

– Skoro musisz, pojedziemy Lila!

No i pojechaliśmy do Husowa. Boże, jak to dobrze, że zabrałam z sobą przyjaciółkę, która też lubowała się w historii podkarpackich wiosek. Bez Aśki pewnie bym tam zginęła.

Nagle zgasło prawie wiosenne słoneczko i nadciągnęła straszliwa śnieżyca. Płatki śniegu były takie ogromne, niebo prawie czarne, widoczność zerowa. Wokół żywego ducha, żeby o cokolwiek zapytać i ten przejmujący, przeszywający na wskroś wicher…

W Alei Lipowej samochód się zbuntował i za nic nie chciał ruszyć dalej. Małżonek coś tam mamrotał pod nosem o mojej głupocie, jednak starałam się go nie słuchać. W każdym razie obie z Aśką pchałyśmy auto i pchały a ono tylko boksowało kołami i zasypywało nas mokrym śniegiem. Po chwili przypominałyśmy dwa mokre bałwany. Za to małżonek wyglądał na coraz bardziej zadowolonego i śmiem twierdzić, że nawet uśmiechał się pod nosem.

– I jak tam Husów w śniegu? Prawda, że piękny?

Miałam ochotę go zabić! Wreszcie udało nam się wyjechać do głównej drogi. Traktowałam to jako cud, bo już w ogóle nie czułam przemarzniętych rąk.

Nic nie widziałam, kompletnie nic! Ani źródełka Maruszy, ani rodzinnej chaty Jana Raka, ani wzgórza Daroch… W białym puchu utonęły wszystkie moje sny, nawet ta pocztówka, którą dostałam, zdawała mi się mało racjonalna.

Może to jakieś bzdury? Jak to dobrze, że nikomu o tym nie mówiłam. A do Husowa i tak wrócę latem i wszystko sobie zobaczę. Może nawet uda mi się – poczuć obecność Maruszy… Kto wie? Może napiję się wody z jej źródełka i więcej zrozumiem?

Na razie każdego ranka oglądam pocztówkę z Husowa, śnię swoje dziwaczne sny i czekam na sprzyjające okoliczności, by wrócić do Husowa i żeby mądrość przodków rozjaśniła moją niewiedzę.

Wyniuki konkursu literackiego